Na przedostatnią edycję Łyosgórek wyruszyłem mocno zmotywowany treningami, które często odbywałem z najlepszymi kolarzami MTB jakch znam. Doskonalenie techniki z Matim może nie miały znaczenia na Łysej, ale dawały dużo satysfakcji. Gdy już dotarliśmy na miejsce z rodziną i Dragonem. ku mojemu zdziwieniu na miejscu był już Tedzik, który gdzieś zaginął od połowy czerwca. Pogoda znów nie była po mojej stronie, gdyż z minuty na minutę było coraz bardziej upalnie. Wpierw na trasę ruszył Igor. Martwiłem się o jego start, a bardziej sprzęt, ponieważ w przeddzień startu miał mały defekt piasty. Dziesięcioletnie DT Hugi się poddało- pękł kołnierz piasty. Udało mi się wyeliminować bicie koła i sprzęt działał, ale nie byłem do końca pewien czy da radę na wyścigu, jednak obyło się bez przygód i ponownie zajął 5.miejsce w swojej kategorii.
Pełen nadziei na poprawienie czasu ustawiłem się na lini startu. Start miałem dobry, ale tylko start. Do połowy pierwszej rundy jeszcze jakoś jechałem, ale gdy zaczął się podjazd na polance, zacząłem czuć, że nie jadę. Po pokonaniu pierwszej rundy widziałem, że to nie będzie mój dzień. Później było już tylko gorzej. Na drugiej rundzie dogonił mnie Adaś, któremu po 9 ciu latach w końcu udało się mnie pokonać. Ja nie miałem nawet cienia wątpliwości, że to zrobi. Spłynałem w peletonie na Łysej, jak Kulhavy w Windham....Trzecia runda była już ostateczną mordęgą i dojechałem do mety jedynie siłą umysłu. W sumie mógłbym zejść, ale...trzeba mieć swój honor i walczyć do końca, w końcu to łącznie 13 km....
Kolejny start, który mogę zaliczyć do miana klęski, ale wiem, że będzie jeszcze dobrze....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz. Wkrótce pojawi się na blogu.