wtorek, 14 października 2014

Świeradów Zdrój BIke Maraton

foto: http://www.fotomaraton.pl
Sezon nie chce się skończyć! Pogoda wciąż jest fantastyczna i dlatego też wybrałem się na maraton. Tak! Na maraton. Na zaproszenie kolegi Pawła z portalu MTB-XC ( który polecam śledzić) spotakaliśmy się w Świeradowie Zdrój. W planach  mieliśmy  wspólnie pokonać dystans MEGA. Do znanego dolnośląskiego kurortu dotarłem po 1,5h  jazdy autem. Dziś podróżowałem sam, ponieważ rodzina postanowiła zostać w domu. O godzinie 9-ej odebrałem numery startowe dla mnie i Pawła oraz jego małżonki Anny, którą miałem okazję później poznać osobiście. Byłem zaskoczony pustkami w biurze zawodów, być może dlatego iż przybyłem tam na 2 h przed startem, więc rejestracja przebiegła sprawnie i szybko.
Później pozostało mi czekać na przybycie kolegi. W międzyczasie  pojawiło się kilka znajomych twarzy, aczkolwiek nie było wielu znajomych, których widywałem tam ponad 10 lat temu. Przypomnę, że w 2003 roku w Świeradowie Zdrój odbyły się pierwsze Mistrzostwa Polski w Maratonie MTB i miałem okazję w nich startować wraz z obecną małżonką. Stare dzieje....
Tuż przed 11-tą wraz Pawłem i jego żoną ustawaliśmy się w sektorze startowym nr 4. Była to dla mnie pewnego rodzaju nowość, gdyż ostatni raz startowałem w tej imprezie w 2007 roku i wówczas tego jeszcze nie stosowano- sektory były tylko dla najszybszych. Przyznam szczerze, że tu orgowi muszę dać plusa. Nie było ścisku, przepychanek i wyzwisk, gdzie kiedyś takie sceny były na porządku dziennym. Ruszyliśmy lekko w kierunku wyciągu kolei gondolowej. Trasa była mi znana i wiedziałem co mnie czeka, Paweł natomiast zaliczył pionierski wypad w Izery. Na asfaltowym podjeździe każdy łapał rytm i jechał swoje, dopiero gdy wjechaliśmy w szutrówkę zrobiło się ciaśniej i jeden z niewielu tego dnia mistrzów pierwszej prostej wyprzedzając mnie zahaczył mnie rogiem, przez co upadłem na niego. Paweł odjechał, a ja musiałem chwilę odczekać zanim się uwolniłem z pod roweru. Po chwili dogoniłem Pawła. On postanowił jechać dystans MINI, więc po krótkiej rozmowie pożegnaliśmy się i ruszyłem do przodu trzymając równe tempo.
Znajomość trasy pozwoliła mi na określenie tempa jakim mogeęsprawnie pokonać podjazd, który od mety ciągnął się przez 8 km.
fot: Kasia Rokosz
Ku mojemu zdziwieniu trasa trochę się różniła od tej którą sobie wyobrażałem studiując mapkę wyścigu. Ale po przeanalizowaniu, po chwili już miałem mapkę w głowie i wiedziałem co mnie czeka. Na podjeździe, który prowadził w kierunku żółtego szlaku wyprzedzałem ciągiem sporo osób. Mogę śmiało powiedzieć, że znam te rejony jak własną kieszeń, a to ułatwia jazdę. Po dłuższym odcinku w dół prowadzącego od kierunku Rozdroża pod Kopą do kopalni czekała nas wspinaczka asfaltem. Miałem wyobrażenie, że będzie ciężej. Osobiście puściłbym trasę górą, przez Wysoką Kopę i czerwonym szlakiem na Wysoki Kamień. Po zdobyciu Kopalni Staniława znów mieliśmy sporo w dół. Ale to trwało chwilę bo przed nami zaczął się chyba najbardziej stromy podjazd pod Wysoki Kamień. Zdobywałem go pieszo dwa lata wcześniej. Na szczęście nie był zbyt długi. W jednym momencie musiałem odpuścić i zejść na chwilę, ale szczyt osiągnąłem na rowerze. Po chwili  zaczął się zjazd żółtym szlakiem z Wysokiego Kamienia do Zakrętu Śmierci.. Dziś się go nie obawiałem, ponieważ przy ostatniej wizycie w Izerach pokonywałem go w totalnej ulewie, więc w momencie gdy było sucho można było puścić klamki na dłużej! Zjazd z Wysokiego Kamienia daje sporo frajdy, a przy tym nie jest łatwy. Niestety w połowie stawki  kolarskiego peletonu  widać braki w technice wśród maratończyków.  Jak dobrze pamiętam nikt mnie nie wyprzedził w dół. Do momentu zanim dojechałem do szosy dominowały kamienie, ale tuż po przecięciu szosy nadal było w dół, ale tym razem był to świeżo przeciągnięty singiel w lesie, a tam dominowały korzenie. Było ciekawie. Powiem szczerze, że zjazd był równie męczący jak podjazd. Mięśnie napięte, skupienie na każdym metrze trasy by nie popełnić błędu. Uff, udało się dojechać bez przygód na dół. Teraz czekała mnie wspinaczka do Rozdroża Izerskiego i jeszcze kawałek wyżej, a stamtąd już tylko zjazd w dół do Świeradowa. Ostatniego podjazdu już nie liczyłem, bo wiedziałem o co kaman, ale pamiętam, że w 2003 roku, gdy po raz pierwszy go pokonywałem był  to gwoźdź do trumny, dlatego też starałem się trzymać równiutkie tempo by mieć siły na ostatni podjazd. Dojazd do rozdroża trochę mi się dłużył, ale gdy już go osiągnąłem było lżej w świadomości. Po paru minutach zaczął się zjazd, który dobrze znam. Obyło się bez przygód. Tu dopadł mnie jeden gosć na fullu i nie dałem mu rady w dół, ale jak się później okazało miał odcięcie na finałowym podjeździe w kierunku Świeradowa pod Stóg Izerski. 3 km górskiego asfaltu może zabić. Mi się udało jeszcze wyprzedzić paru kolesi i w końcu osiągnąłem finalny zjazd, którym dojechałem do Świeradowa. Ale to nie był koniec, ponieważ czekała nas jeszcze krótka wspinaczka w kierunku Czeszki i Słowaczki- domów wczasowych. Jeden z bardziej stromych asfaltów w okolicy. Po tym fragmencie został tylko zjazd ciekawymi singlami do mety, które wiły się ni czym wąż. Po 2 h i 53 minutach jazdy osiągnąłem metę, gdzie czekał na mnie Paweł z małżonką.  Wynik przyzwoity- 176. miejsce open, startując z połowy stawki, no i powiedzmy, że zacząłem wyścig z opóźnieniem, ale takie było założenie. Była to jazda dla przyjemności i zabawy, a piękna pogoda i widoki, na zawsze pozostaną w mojej pamięci- dzięki Paweł!


P.S. Dodam, że w dniu maratonu minął rok od zakupu mojego 29-er'a. Sobie i jemu w naszą rocznicę sprawiłem prezent- zabrałem go na wycieczkę w góry!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz. Wkrótce pojawi się na blogu.