Kolejna edycja Bikemraton zorganizowana została w Polanicy Zdrój. Nasza ekipa pojechała znów w niezbyt licznym składzie: ja (Kris), Kasia, Bartek. Na miejscu był już Daras.
A oto nasze komentarze oraz zdjęcia:
Bartek:
" Już myślałem, że w tym sezonie nie uda mi się w ogóle pojechać na żadną edycję BM, ponieważ pracuję w każdą sobotę. W końcu ubłagałem szefa oraz współpracownika.
W piątek wieczorem Kris z Zośką przyjechali po mnie i mój piękny rowerek. Noc nie należała do przespanych, po pierwsze Kris dał mi sflaczały materac, a poza tym sama myśl o jutrze nie pozwalała mi zasnąć! I tak ok. 1 godziny usnęliśmy, a wstaliśmy o 4 rano. Po niezbyt obfitym śniadanku spakowaliśmy graty, a nasze rowerki powędrowały na dach samochodu łapać wszystkie latające owady. Jazda nie była zbyt przyjemna, kopcące ciężarówy, wolne autobusy nic innego tylko 3,5 godziny samochodowego maratonu...
Po przybyciu na miejsce okazało się, że "krecik" chce ujrzeć światło dzienne... Kolejna rewolucja w żołądku!
Po odebraniu numerów startowych (1097), zrobiłem z Darasem małą rozgrzewkę po polanickim deptaku, który niezmierni mi się spodobał, bo byłem tam pierwszy raz...
Pół godziny przed startem ustawiliśmy się na starcie wśród wszystkich miłośników rowerowego szaleństwa. Słoneczko nawet nieźle przypiekało.
W końcu strzał startera i ogień do przodu! Moja jedna myśl to uciec Krisowi i reszcie ekipy. Udało mi się to już na pierwszym asfaltowym podjeździe jeszcze w mieście, wykorzystałem do tego nawet chodniki.
Po wjeździe do lasu trochę się zdziwiłem. Myślałem, że będzie ciężko, ale nie aż tak. Takie głazy na wąskiej ścieżce, kto je tam posadził?!? Ale nic przepycham się ostro do przodu z jedną myślą w głowie- żeby jak najdalej od Kris'a i reszty, bo zawsze byłem gorszy od nich... Tuż przed bufetem, na 17 km dogonił mnie Pedros. Pogadałem z nim troszeczkę i rzuciłem hasło: "Sławek dawaj, zwyciężymy!", ale nie podjął wyzwania i został w tyle ( jak się później dowiedziałem zerwał łańcuch, kto wie może byłby lepszy?). W końcu pierwszy szutrowy porządny zjazd i max. 59,4 km/h z zawodnikiem z Legionu. W samotności w dwójkę gnaliśmy w dół. Ale sielanka długo nie trwała. Podjazd na HUTĘ był prawdziwą sieczką, kolega z Legionu odjechał ( w końcu miał łydę większą 2 razy ode mnie), ale ja podtrzymywałem się na duchu i trzymałem równe tempo. Pod koniec podjazdu zszedłem i człapałem z moim biki'em jakieś kilkadziesiąt metrów, by po chwili podjąć wyzwanie -przełożenie 1:1 i całe 5 km/h! Widzę kawałek prostego odcinka i patrzę zjazd, nareszcie odpocznę. A tu co? To istna tarka, a nie zjazd, przydał by się porządny full. Kris coś wspominał o tym zjeździe, ale zdawało mi się, że mnie chce przestraszyć, jednak miał rację. Mój Judy to żadna rewelacja, ale współczuje kolesiom na sztywniakach (Perdos)! Dłoni nie czułem, a rower dalej rozpędzał się sam, ciężko było wyhamować, zaciskałem zęby i darłem się w myślach. SPD to dobra rzecz, poprawiały znakomicie kontrole na rowerem w tych ekstremalnych warunkach. Ale kilku śmiałków wyprzedzało mnie na tym masakrycznym zjeździe. Podziwiam ich.
Na tym zjeździe modliłem się o to, żeby nie złapać gumy i żeby łańcuch był cały no i oto, żeby się w końcu skończył. No i się skończył, ale po chwili podjazdu znów było to samo...Na 5 km przed metą dostałem takiego speed'a jakby to był początek maratonu. Techniczny odcinek w dół bardzo mi się spodobał, ale nie szarżowałem, bo chciałem "zwycięstwo" dowieźć do końca.
Na ostatnim wirażu usłyszałem głos - kobiety- Ani, żony Daras'a, która zrobiła mi zdjęcia (pewnie głupio wyszedłem:))) i krzyknęła jesteś 96! Może dla innych to nie jest wynik, ale dla mnie pierwsza setka to jest osiągnięcie, a poza tym reszta ekipy była za mną! Na finiszu udało mi się jeszcze "łyknąć" starszego Pana na żółtym Treku (za co przepraszam). Po złapaniu oddechu reszta naszych zawodników była już na mecie.
Podsumowując musze powiedzieć, że imprezę uważam za udaną, zarówno pod względem organizacyjnym jak i sam mój wynik. Mógłbym tam zostać jeszcze kilka dni, ale niestety trzeba wrócić do szarej rzeczywistości.
Po małym obiadku, który tylko wzmożył ból żołądka, spakowaliśmy graty i wraz z Daras'em odjechaliśmy z przeuroczej Polanicy!!!"
P.S. Chciałbym być na wszystkich BM, ale to niemożliwe...
Kris:
"Zeszłoroczny Bikemaraton w Polanicy miło wspominałem, dlatego też w tym roku chciałem stanąć tam na starcie ponownie. No i się udało. Nie będę opisywał jak jechaliśmy i w ogóle, bo zrobił to przede mną Bartek.
Pogoda była wręcz identyczna jak w zeszłym roku, nie grzało już tak jak w Janowicach, więc na starcie byłem bardziej wyluzowany, po prostu nie znoszę upałów.
Wśród ok. 700 bikerów znalazło się sporo znajomych, m.in. ekipa z Nowej Soli: Pedros, Wojtas, Kogut. Więc nasz "skład" był już niezły: Kasia, ja, Bartek, Daras oraz wspomniana Nowa Sól. Jak zwykle na starcie stanęliśmy obok siebie.
START- tym razem punktualnie o 11.00. Ruszyłem delikatnie, z perspektywy czasu chyba, aż za, bo na pierwszym asfaltowym podjeździe jeszcze w mieście zgubiłem Bartka, w tym tłoku już nie miałem szans, żeby go dojść i w tym samym momencie uciekł mi Pedros. Pomyślałem sobie, że może jeszcze mam szanse aby ich dojść, ale na pierwszym leśnym podjeździe straciłem nadzieje. Na kamieniach zrobił się niezły korek, co nie które kawałki udawało mi się przejechać, ale nie którzy mnie blokowali i musiałem tak jak inni dawać z buta, a tego nie lubię.
TRASA - na dogonienie chłopaków straciłem nadzieje, pierwszy długi podjazd jechałem swoim, równym tempem, aby utrzymać przewagę nad Darasem, ale po chwili mnie doszedł: " O Kiniu!" Historia się powtórzyła, ale tym razem nie było aż tak źle, bo trzymałem koło Darkowi. Pierwszy podjazd mieliśmy już za sobą, jechało mi się w miarę dobrze, potem zaliczyliśmy fajny szutrowy zjazd (60km/h), a potem już szybkim asfaltem w dół. Apogeum wyścigu było coraz bliżej, słynny asfaltowy podjazd. Presja była coraz większa, połowę podjazdu jechałem z Darasem, ale później już nie utrzymałem tempa. Jednak przełożenie mojej kasety na takie podjazdy nie jest odpowiednie (28), no ale cóż nie było źle, bo nawet skurcze mnie nie złapały.
Końcówka podjazdu zamieniła się w podprowadzanie roweru, a raczej w wpychanie go. W tym momencie miałem już dosyć, jeszcze do tego niezłe słoneczko przywaliło w główkę...Ale punktem kulminacyjnym był koniec asfaltu i zajeb.... kamolce i znów spacer. Ale po chwili ukazał mi się przed oczyma bufet. Napełniłem bidon, wciągnąłem banana i ostro do przodu, ale jeszcze nie, bo jakiś koleś się zwalił na bufet, wywracając stolik i znów 10 sekund w plecy:))
ZJAZD-Dobrze jest jechać i wiedzieć mniej więcej co biednego bikera czeka...Aż ciarki mi przechodzą na samą myśl o tym zjeździe. Powiem tak, miałem chęć odrobienia starty do Darasa na tym kamienistym zjeździe. Nikt mnie tam nie wyprzedził, tylko ja doganiałem innych. Mój spracowany SID'ek wykorzystywał całe swoje ponad 60mm skoku, aż zaczął z bólu popiskiwać, a ja zaciskając mocno dłonie na chwytach ciąłem dalej w dół. Ale "sielanka" długo nie trwała. Gdy skończył się zjazd chciałem zacząć dokręcać pod zbliżający się podjazd. A tu "zonk", łańcuch spadł mi poza blat, ale jak to zwykle bywa zrzucam na 2 i dalej, a tu nic. Hamulec i stop. O ku$#a!!! Łańcuch skręcony! Jak to się stało?! Próbuje coś z nie zrobić i nic. Patrzę na licznik- ładnie 10km z buta mnie czeka!!! Idę z rowerem jakieś 500m, staję szarpię za korbę, łąńcuch się układa, widzę oczko...Gdzie spinka, kurde w oczku, męczę się z rozpięciem łańcucha, jest, udało się, przekładam łańcuch, spinam i ostro pod górę.
FINISZ- od pechowego momentu na trasie dostaje niezłego speed'a. Udaje mi się dogonić na podjeździe większość tych zawodników, którzy wyprzedzili mnie na przymusowym postoju. Za podjazdem znów zjazd, teraz cały czas skupiam się na łańcuchu. Ostro w lewo, ostatni super techniczny zjazd, który dobrze pamiętam. Tutaj biorę z lewej z 10 bikerów, słyszę nawet przekleństwa w moim kierunku, ale nie zwracam uwagi na to...Meta coraz bliżej, dokręcam , asfalcik, most, lekki podjazd, techniczna ścieżka i upragniona META.
META- szybka wymiana wrażeń, porównanie czasów z lepszymi. I teraz z nie cierpliwością wyczekuję na moją Kasię. W sumie przez cały wyścig o niej myślę, jak sobie daje radę na tej trudnej trasie. Ale teraz jestem skupiony tylko na tym. Wiem, że Kogut i Wojtek powinni być przed Zośką, ale coś ich długo nie ma... Po niecałych 25 minutach moja Kasia wjeżdża cała i zdrowa na metę. Jestem z niej dumny!!!!!!!!!!!!!!!
PODSUMOWANIE- start uważam za udany, fakt, że wszyscy mnie objechali, ale to daje mi tylko powód do intensywniejszej pracy, a może to tylko psychika?!
Jeśli chodzi o samą organizację, to zauważam coraz słabiej zaopatrzone bufety, brak małej wody na nich, a bufet na mecie...porażka...Ale czy jedziemy tam aby się najeść?
Po obiadku na Polanickim deptaku wyruszyliśmy powoli do domciu...
Kasia:
" Jak zwykle nie mogłam się doczekać dnia startu. Na maraton do Polanicy mieliśmy jechać tylko we dwoje, czyli ja i Krzysiek. Jednak nasz wspólny kolega Bartek dostał wolne w pracy i zabrał się z nami.
Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana ok. 5:30. Podczas jazdy czułam lekkie zdenerwowanie, chciałam skonsumować przygotowane w domu bułeczki, lecz żołądek jak na złość odmawiał posłuszeństwa. Pomyślałam, że uda mi się zjeść już na miejscu.
Do Polanicy dotarliśmy około 9.00. Jeszcze przed startem spotkaliśmy się z naszymi znajomymi z Nowej Soli ( Pedrosem, Kogutem, Wojtkiem) oraz z Gorzowa (Darasem i jego żoną Anią).
W końcu zbliżyła się godzina startu. Lecz ja czułam się nie ciekawie. Udało mi się przełknąć pół bułki, lecz ona nie zaspokiła mojego głodu. Pomyślałam, że zjem coś po drodze i będzie o.k.!
Chyba tym razem ruszyliśmy punktualnie. Już na pierwszym mostku zrobił się zator. Chwila przestoju i jadę dalej. Po chwili zaczął się asfaltowy podjazd, który w końcowej części zamienił się w kamienisty. I znów trzeba było dawać z buta. Kamienie i tłum maratończyków uniemożliwiały przejazd. W pewnym momencie dojrzałam charakterystyczny szaro-czarny strój z napisem Legion a w nim ubraną "Ckris". Myślałam, że nie będę miała na tyle siły aby ją objechać, jednak bez problemu udało mi się ją wyprzedzić ( na mecie strata do mnie 16 minut).
W końcu zrobiło się luźniej. Rozpoczął się lekki zjazd z fajowymi korzonkami i kamyczkami. Ledwo co zdążyłam wyhamować przed gościem, który wywinął przed mną orła.
Nikogo już nie widzę z naszej paczki. Chłopcy są już daleko na przodzie, jednak okazuje się, że nie wszyscy. Kogucik z Nowej Soli wyprzedza mnie mnie po zjeździe. No cóż trzeba jechać dalej! Czułam się okropnie, głodna bez sił, a do pierwszego bufetu jeszcze daleko, a na dodatek mój licznik zatrzymał się w miejscu. Oglądałam się czy "Ckris" nie ma za mną.
W końcu dotarłam do upragnionego bufetu. Wzięłam dwa kawałki banana i heja do przodu.
Ale po skonsumowaniu go dalej czułam głód. Nie pozostało mi nic innego jak poprosić o żarcie bikerów z którymi jechałam. W tym miejscu chciałabym podziękować koledze, który podarował mi banana i batona, ale niestety nie pamiętam jego numeru startowego.
Po zaspokojeniu głodu skupiałam się tylko na przyszłym asfaltowym podjeździe. Po chwili zaczęłam z nim walczyć. Nawet nie wiedziałam kiedy się zaczął. O.K., spokojnie, powolutku wjadę. Przełożenie 1:1 i odgłos ocierającego wózka tylnej przerzutki o szprychy (Kris już to wyeliminował). Nie obyło się bez uwag bikerów-" koleżanko wózek Ci obciera!" Końcówka podjazdu była tak zarąbiasta, że podobnie jak rok temu pokonałam ją z buta. Już myślałam, że asfalt się skończył a tu kamenie! I musiałam rower wciągać na szczyt góry. W tym momencie zaczęłam zadawać sobie pytania: co ja tu robię, po co się tak męczę?! Jednak swoja upartością przezwyciężyłam swoje opory. Myślę, że kolarstwo podbudowało moją psychę, nie chodzi mi tu o samą jazdę, ale o życie codzienne. Wiem, że jestem twardą babą, a nie żadną tam nietykalną pindą. O.k. wracam do maratonu... Po bufecie rozpoczął się kamienisty, bardzo męczący zjazd. Nawet nie próbowałam siadać na siodełko, bo tak strasznie trzęsło. Mój nowy "Bomberek" sprawił, że kierownice było mi lepiej utrzymać niż w tamtym roku. Po chwilach grozy na zjeździe, zaczął się kamienisty podjazd. Tam dogoniłam dwie dziewczyny, z którymi ścigałam się na następnym zjeździe (też kamienistym). Jedna miała charakterystyczną żółtą koszulkę z napisem "Głuchołazy", a druga pozostała mi nieznana. Jednak laski okazały się szybsze ode mnie na zjeździe i uciekły mi. Ale za to ja na najbliższym podjeździe dogoniłam tę z Głuchołazów. Ale byłam szczęśliwa. I w tym miejscu jej odjechałam (strata do mnie ok. 4min).
Teraz tylko stromy, techniczny zjazd i meta. Na zjeździe udało mi się wyprzedzić kilku kolesi, a to dzięki temu, że jeden przecenił swoje możliwości, zaliczył glebę i zablokował ścieżkę, a ja wykorzystując mój codzienny trennig wnoszenia bika na 4 piętro chwyciłam Skocika i zaczęłam biec, zostawiając "cieniasów" z tyłu.
Wjeżdżając na metę zgromadzeni kibice przyjęli mnie brawami, co spowodowało, że cały trud trasy zaczęłam już miło wspominać.
Na miejscu czekali na mnie mój kochany Kris jak i reszta paczki, oprócz Koguta i Wojtasa, którzy przyjechali za mną ze stratą ok. 15 minut, co jeszcze bardziej mnie podbudowało. I jeszcze jedno. Poprawiłam czas do zeszłorocznego o całe 10 minut!
Mimo, że trasa w Polanicy jest dosyć ciężka przejeżdżając ją mam większą satysfakcję niż pokonując szybszą, łatwiejszą trasę np. Jakuszyce!
WYNIKI
1. Bartek - 91 open, 48 kat. M2- 2:40:41
2. Daras - 138 open, 34 kat. M3- 2:48:57
3. Kris - 184 open, 85 kat. M2- 2:57:58
4. Kasia - 319 open, 8 kat. K2- 3:22:24
KLASYFIKACJA GENERALNA PO III EDYCJI
KAT. K2
1. Kasia -11 miejsce, 719 pkt.
KAT. M2
1. Kris - 145 miejsce, 647 pkt.
2. Bartek- 269 miejsce, 350 pkt.
3. Karol - 323miejsce, 316 pkt.
4. Juras - 361 miejsce, 300 pkt.,
KAT. M3
1. Daras - 86 miejsce, 694 pkt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz. Wkrótce pojawi się na blogu.