fot. Jacek Głowacki |
Wyścigi o koszulkę z orłem na piersi miały się rozegrać na Wzgórzu Trzech Szczytów, na warszawskim Ursynowie, zwanym potocznie Kazurką. Oglądając postępy prac na trasie w necie miałem nadzieję, że będzie gotowa na czas. Wśród polskich organizatorów imprez da się zauważyć trend budowania tras na ostatnią chwilę. Z doświadczenia wiem, że nie jest to zbyt dobre rozwiązanie, ponieważ pewne sekcje potrzebują po prostu czasu by "działały". Tak samo było na Kazoorze. Doceniam trud ludzi, którzy to budowali, ale atmosfera przed zawodami, szczególnie tymi, które mnie interesowały - piątkowymi była napięta. Organizatorzy apelowali do nie jeżdżenia zaraz po opadach deszczu. Teraz z perspektywy czasu myślę, sobie, ze gdyby opady deszczu nas dojechały było by to najcięższe XC w którym brałem udział. Na całe szczęście trasa przeschła i po 19-ej wraz z ekipą dokonaliśmy objazdu rundy.
Prawda jest taka, że trasa nie odpowiadała mi, ale takich rzeczy się nie wybiera i podejmuje się takie wyzwanie i bierze udział, albo spuszcza głowę i jedzie do domu.
Po przejechaniu pełnej rundy wiedziałem, ze szału nie będzie ponieważ nie lubię sztucznych tras, a przede wszystkim stromych podjazdów, które królowały na rundzie. Całość rundy pokonałem dość płynnie, pomijając fakt, że na pierwszy podjazd ledwo się wtoczyłem, a jeśli chodzi o elementy techniczne to jedynie na belkach miałem na drugiej rundzie problem. Rock garden po opadach deszczu był dla mnie średnio przejezdny, więc w połowie sekcji stanąłem. Gdybym miał porównywać trasy mistrzostw na których się ścigałem, tą ustawiłbym ją w środku: Gielniów, Warszawa, Żerków.
Start. Full gas i oczywiście zamykam ogon. Przede mną Paweł, a następnie Tedzik. Myślę, sobie - mam jeszcze czas, przed nami najgorszy podjazd, który może zbombardować jak Niemcy Warszawę w 39-tym. Tak też było. Na początkowych metrach podjazdu, Paweł zerwał łańcuch i jego plan #mpbezdubla legł w gruzach jak stolica po bombardowaniu. Szkoda mi się go
zrobiło, bo jednak chłopak bardzo się zaangażował w przygotowania do tego wyścigu. Natomiast Tedzik był parę metrów przede mną, a ja już ledwo jechałem. Na szczycie złapałem oddech i puściłem się w dół. Mając przykre doświadczenie z objazdu rundy znacząco zwolniłem na belkach.
fot. Mateusz Pihulak |
Podsumowując mogę rzec jedno. Dużo wody w Wiśle upłynie zanim zawodnicy na moim poziome zdecydują się na start w MP, do tego czasu nie nawiążę walki z innymi zawodnikami. Znam swój poziom i po prostu pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Mając na uwadze, to, że na Pucharze Polski Masters w Wałbrzychu, czy Pniewach 5-6 zawodników zostawiałem w tyle, myślałem, że będzie inaczej, jednak prawda jest bolesna. I w tym miejscu pojawia się dylemat, który pojawił się oglądając wyścig amatorów. Czy jechać z licencją i ścigać się jak facet czy jechać w wyścigu amatorów, za który organizator kazał sobie słono płacić i walczyć powiedzmy o TOP 10? Z drugiej strony licencja pozwala mi na start w przełajach i innych imprezach MTB- nie koniecznie w Pucharze Polski masters, gdzie nie jest do końca weryfikowana.
Na odpowiedź zostawię sobie jeszcze czas, bo czuję się amatorem, bo przecież zawodowo sprzedaję cukierki, a rowerem jeżdżę z pasji...
P.S.
Mistrzostwa Polski to też okazja do spotkania się z ludźmi, których raczej rzadko widuję na innych imprezach, no i przede wszystkim był czas na rodzinne zwiedzanie stolicy:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz. Wkrótce pojawi się na blogu.